Mobilizacja, Solidarność – moja refleksja o pandemii COVID-19

Koronawirusowe newsy nie nabijają już wyświetleń w takiej ilości – ludzie trochę się przyzwyczaili, a trochę uodpornili na wszystkie „chwytliwe” nagłówki, za które tak nie lubię dziennikarstwa i marketingu. To czas, w którym z chłodną głową można usiąść, zebrać przekrzykujące się głosy mędrców internetowych. Sporządzić bilans rzeczywistości, której doświadczamy.

W tym poście skupiam się na dwóch zjawiskach, na które zwróciłem szczególną uwagę (prawdopodobnie ze względu na socjologiczne wykształcenie). Odnoszę się do społecznej mobilizacji i solidarności, nie wchodząc (na ile to możliwe) na kwestie biologiczne czy może bardziej epidemiologicze. Z konieczności nie ucieknę jednak od polityki, od której zazwyczaj uciekam jak mogę najdalej. Wpis miał powstać już dobry tydzień temu, jednak po pierwsze ze względu na niespodziewanie zwiększony zakres obowiązków, a po drugie ze względu na burzę medialną, postanowiłem przełożyć to na spokojniejszy okres. W tym czasie brałem udział również w projekcie badań dotyczących życia codziennego w pandemii – wstępne wyniki dostępne są w infografice na FB [link]. Wracając do wpisu – czuję potrzebę dołożenia mojego głosu w dyskusji. Mam jednak nadzieję, że nie zostanie on potraktowany, jako populistyczna próba ugrania sobie wyświetleń na tragedii już ponad miliona ludzi na całym świecie.

Autorzy infografiki: Piotr Michalak, Ewa Konarzewska-Michalak

Społeczna mobilizacja

W 1996 roku na łamach czasopisma Promotion & Education [1] Erma Manoncourt (UNICEF, Programme Communication/Social Mobilization) pisała o społecznej mobilizacji w następujący sposób:

„Mobilizacja społeczna to potężne podejście, które od dawna jest cechą charakterystyczną programów krajowych UNICEF. Jest ona definiowana jako „ruch na szeroką skalę, mający na celu zaangażowanie dużej liczby osób w działania na rzecz osiągnięcia konkretnego celu rozwojowego poprzez samodzielny wysiłek” oraz „proces zbliżania międzysektorowych sojuszników społecznych w celu zwiększenia świadomości i zapotrzebowania na konkretny program rozwojowy, pomocy w dostarczaniu zasobów i usług oraz wzmacniania udziału społeczności na rzecz zrównoważonego rozwoju i samodzielności”. Podejście to, w połączeniu z uczestnictwem społeczności, okazało się również bardzo ważnym narzędziem pomagającym w tworzeniu środowiska wspierającego zrównoważoną zmianę zachowań.” (tłum. własne).

Tak rozumiana, oddolna mobilizacja dosyć mocno popycha jej rozumienie i definicję w obszary ruchów społecznych – pojęcia dla mnie wciąż zagadkowego, jednak w socjologii bardzo popularnego. Nie chciałbym jednak w tym miejscu wprowadzać definicji i zastanawiać się nad istotą ruchów społecznych. Chciałbym natomiast wskazać na kluczową kwestię społecznej mobilizacji – a więc to, że dzieje się ona jakby obok oficjalnych działań instytucjonalnych. W moim odczuciu taka mobilizacja pojawia się tam, gdzie system nas (społeczeństwo) – najogólniej pisząc – zawodzi. Definicja UNICEF jest w tym sensie o tyle ciekawa, że przyjmuje perspektywę instytucjonalną, co trochę przeczy mojemu sposobowi postrzegania tego zjawiska. Nie neguję oczywiście wartości, jaką niosą ze sobą działania tej organizacji – jest ona bardzo ważna i cenna. Odniosłem jednak wrażenie, że „społeczna mobilizacja” to narzędzie, którym UNICEF posługuje się w różnych przypadkach. Oznaczałoby to, że społeczna mobilizacja jest wywoływana przez instytucję, a nie to – moim zdaniem – stanowi istotę społecznej mobilizacji. 

Społeczna mobilizacja – jak ja ją rozumiem – jest zjawiskiem oddolnym. Zainicjowanym nie przez organizacje lub instytucje, ale przez „zwykłych aktorów” życia społecznego. Niekiedy pojedynczego człowieka, a niekiedy grupę ludzi. Instytucjonalne wsparcie jest dopiero drugim krokiem tego procesu i rozumiem przez nie wykorzystywanie szeroko rozumianej infrastruktury i zasobów firm prywatnych, NGO-sów oraz państwowych. 

Niestety, taka mobilizacja, wywoływana jest najczęściej przez tragiczne czynniki. Ostatni, jaki pamiętam to katastrofa samolotu z polskimi elitami politycznymi w 2010 roku. Jest to jednak wydarzenie pod względem społecznej mobilizacji mimo wszystko mniejsze, niż obecne zjawiska dziejące się wokół pandemii. Po pierwsze dlatego, że jesteśmy o 10 lat dojrzalszym społeczeństwem. Po drugie dlatego, że pandemia nie dotyka bezpośrednio elit, a pośrednio społeczeństwa (jak w przypadku katastrofy smoleńskiej), a raczej na odwrót. To, co społeczne jest natomiast bliżej nas wszystkich, a nie tylko poszczególnych obozów politycznych. 

Jestem pod ogromnym wrażeniem tych wszystkich oddolnych działań, z którymi spotykam się na każdym kroku internetowej aktywności (bo wiadomo – #zostańwdomu). Pierwsze działania, które do mnie dotarły, realizowane były przez powszechnie (społecznie) nielubianych poznańskich kiboli. W akcję koordynowaną przez Stowarzyszenie Kibiców Kolejorz oraz poznański ośrodek Kibice Razem Lech Poznań, zaangażowało się do tej pory tak wielu ludzi, darczyńców, a później również firm prywatnych i korporacji, że skala przerosła chyba wszystkich uczestników. A gdy myślałem z uznaniem o kibicach i dołożyłem małą cegiełkę (cóż.. wciąż jestem tylko biednym doktorantem) to zacząłem zauważać coraz to nowe inicjatywy. Osoby posiadające maszyny zaczęły w ramach wolontariatu szyć maseczki. Ktoś zrobił zakupy starszemu sąsiadowi. Ludzie przekazali na szpital zakaźny w Poznaniu już chyba 8 milionów złotych. 

Podaję przykłady z lokalnego podwórka, ale tak przecież jest wszędzie.

Jak się okazuje, jestem bardzo wrażliwy na tego typu akcje. Włącza mi się jakiś taki dziwny rodzaj patriotyzmu i poczucia bycia większą, wspaniałą wspólnotą. Coś, co uruchamia u mnie ścisk gardła i ciepło przechodzące przez ciało na samą myśl, jak wspaniali potrafią być ludzie. Skala samoorganizacji i inicjatyw porusza mnie do tego stopnia, że – uwaga, wleci jakiś słaby patos – rozumiem lepiej, skąd mieliśmy siłę do przetrwania tylu ciężkich chwil, które na szczęście moje pokolenie pamięta już tylko z lekcji historii. 

Wielka szkoda oczywiście, że dzieje się tak (zazwyczaj) tylko w obliczu tragedii. Przy moim poczuciu dumy z bycia Polakiem mam też świadomość wielu wad, które są w jakimś sensie dla Polaków charakterystyczne. Nie jestem w tym lepszy, chociaż staram się być. Czasami myślę o tym, jaki tkwi potencjał w pracowitości, (dobrym) kombinatorstwie oraz wielu innych cechach. Mam nadzieję, że ta mobilizacja przyniesie pozytywne skutki również po tych trudnych czasach. 

Solidarność (lub jej brak)

Tyle tylko, że mam również jakieś paskudnie realistyczne spojrzenie na to, jak potrafimy wybitnie zepsuć to, co wypracowujemy. W kraju, w którym przecież narodziła się „Solidarność”, solidarność nigdy nie była mocną stroną. Również teraz rodzi ona moim zdaniem więcej problemów i punktów zapalnych, niż realnych rozwiązań sytuacji, w której znaleźliśmy się jako społeczeństwo.

Mobilizacja społeczna oczywiście potrzebuje solidarności, która pracuje świetnie w mniejszych kręgach, grupach czy wspólnotach. Problematyczna staje się jednak, kiedy przyjmujemy szeroką perspektywę. 

Można mieć wiele zarzutów do władzy o zabiegi, którymi starają się wygasić epidemię. Nawet jeśli nie są one najlepsze to tylko solidarnie się do nich stosując, możemy osiągnąć to, na czym wszystkim nam zależy. A to już zaczyna być problem. Solidaryzujemy się ze służbą medyczną, jednocześnie wychodząc codziennie do sklepu. Żeby tylko do sklepu… Z okna kuchni widzę Kampus Uniwersytecki na Morasku. Teren rekreacyjnie atrakcyjny – blisko rezerwaty, lasy, stawy. Sam namiętnie korzystam z bliskości natury w tej okolicy. Właściwie to korzystałem, kiedy wychodzenie z domu nie wiązało się z niebezpieczeństwem złapania wirusa lub zarażenia nim. Z okna wspomnianej kuchni nigdy nie widziałem takich tłumów spacerowiczów, co od czasu „kwarantanny”. Nawet w wiosenne niedziele spacerowało tam mniej rodzin, niż obecnie. 

Niektórzy nie mają wyboru – muszą chodzić do pracy. Mam to szczęście, że jestem doktorantem, zajmuję się jeszcze social media i badaniami. Wszystko to można w dużej mierze przenieść do sieci. Moja żona jest na tzw. „urlopie” macierzyńskim. Nawet w przypadku konieczności wychodzenia do pracy należy jednak zminimalizować kontakty z innymi ludźmi oraz zmaksymalizować środki chronne. Nawet jeśli nie dla siebie to dla innych. Myślę, że z tym jest największy problem.

Solidarność wymaga poczucia uczestnictwa we wspólnocie i obowiązującej ją umowie społecznej. Oznacza to, że jeśli przyjęliśmy w jakimś sensie, że obostrzenia władzy są dla nas obowiązujące (i w miarę sensowne) to powinniśmy się do nich stosować (tutaj podkreślam, że jestem ogromnym zwolennikiem obywatelskiego nieposłuszeństwa, ale tylko wtedy, gdy jest ono związane z jakąś realną alternatywą). Nawet wtedy, kiedy w bezpośrednio naszym przypadku „nic nie grozi” – bo jesteśmy młodzi, zdrowi, wierzymy w skręcającą w różne strony inteligentne i cudotwórcze witaminy C, a grypa zabija co roku więcej osób. Trudno jest sobie wyobrazić, że jeśli my pozostaniemy zdrowi to nie oznacza, że wszyscy wokół nas również. A jeszcze na dodatek z obawy (i głupoty) nie powiemy załodze medycznej, że podejrzewamy wirusa, tylko ściemniamy nie wiedząc po co.

Przy wszystkich tych pozytywnych emocjach i odczuciach, które rosną we mnie w odniesieniu do społecznej mobilizacji, nie mogę pozbyć się myśli o naszej „solidarności”. I obawiam się, że dopiero, gdy wszystkich personalnie dotknąłby problem to realna solidarność mogłaby zacząć dobrze funkcjonować. 

Uwaga na koniec

Niezależnie od tego, jak narzekam na solidarność w tych czasach i jak chwalę społeczną mobilizację, która rośnie na naszych oczach, trzeba zwrócić uwagę na to, co do ostatniego czasu jakoś odsuwałem od swoich procesów myślowych. 

W sytuacji tak beznadziejnego kryzysu epidemiologicznego i (prawdopodobnie) jeszcze gorszego kryzysu ekonomicznego, który nastąpi po nim, polskie elity polityczne po raz kolejny nas zawodzą. Polityka rozdawnictwa kiełbasy wyborczej wyczyściła ten ich „mięsny”. Efektem jest brak realnej pomocy nie tylko przedsiębiorcom, ale również zwykłym ludziom, a także tym, komu teraz wsparcia zasobów rządowych potrzeba najbardziej – medykom. Również obozy opozycyjne nie mają (już od długiego czasu, a teraz tym bardziej) żadnych realnych planów i alternatyw. 

Minimum przyzwoitości wymagałoby chociażby takiego działania, na które zdobyli się koreańscy urzędnicy. Zrzekli się oni 30% swojej pensji na rzecz walki z koronawirusem [2]. Myślę jednak, że polscy politycy nigdy nie zdobyliby się masowo na taki zabieg. Polityka nie jest dla nich misją tylko źródłem zarobku (przynajmniej dla większości). Daleko nam do poczucia solidarności i współodpowiedzialności tak charakterystycznej dla państw azjatyckich. 

Pozostaje dla mnie tylko jedna kwestia. Skoro w ciągu kilkunastu godzin Polacy potrafili zaadaptować maski do nurkowania do potrzeb sanitarnych to jak wiele czasu zajmie nam urefleksyjnienie tego, jak elity polityczne nie działają na naszą ogólna korzyść oraz jak wiele czasu zajmie nam przebudowanie takiego stanu rzeczy.

_____

[1] Erma Manoncourt, Participation and Social Mobilization, Global Health Promotion: Formerly Promotion & Education, SAGE Publications, 06/01/1996. 
[2] https://pulsenews.co.kr/view.php?year=2020&no=297172

____

Wiesz coś, czego nie napisałem, a powinienem w tym poście? Być może chcesz podzielić się swoją refleksją na temat obecnej sytuacji? Może chciałbyś podjąć współpracę lub skonsultować realizowany przez siebie projekt?

Zostaw swój trop – napisz komentarz lub skontaktuj się ze mną mailowo tutaj.

Photo credit: Claire Mueller